Jak spełniłam swoje marzenie, czyli moja przygoda z Hiszpanią

Lipiec 2007 roku. Mam niespełna 16 lat. Wsiadam do samolotu nieco zestresowana. To mój pierwszy lot w życiu, a 11 lat temu była to nie lada przygoda, zwłaszcza dla osób mieszkających w 40-tysięcznym mieście, skąd do najbliższego lotniska ponad 3 godziny drogi. Słyszę głos mężczyzny zwracającego się do pasażerów po hiszpańsku, z którego wyłapuję jedynie nazwę naszej destynacji – Bilbao. Uff, za chwilę jednak odzywają się po angielsku, czuję się bezpieczniej. Słyszałam, że przy starcie i lądowaniu zatyka uszy, niektórzy opowiadali, że do takiego stopnia, że aż rozsadza Ci głowę. Mnie nie rozsadziło, ale faktycznie coś tam w tych uszach czułam. Lądujemy o czasie na lotnisku w Bilbao, mieście, które było dla mnie zupełną tajemnicą oraz w kraju, który znałam jedynie z książek, czy telewizji. Wychodzimy na zewnątrz. Słońce, upał, palmy i język, którego kompletnie nie rozumiem. Tak rozpoczęły się moje pierwsze wakacje w Hiszpanii, gdzie jak się później okazało, zrodziła się wielka miłość, która trwa po dziś dzień. Miłość do Hiszpanii.

Pierwszy urlop, który spędziłam w Hiszpanii trwał aż dwa miesiące. Szczęściara, w Pampelunie mieszkał przyjaciel rodziny. Zapewne niektórzy z Was kojarzą to miasto z hucznym świętem, w którym wszyscy chodzą ubrani na biało i przepasają szyję czerwoną chustką, a na ulicach biegają byki. Miałam okazję uczestniczyć w owej fieście, której hiszpańska nazwa brzmi San Fermin (od świętego Firmina, patrona Pampeluny) aż trzy razy! Jako szesnastolatka obserwowałam jedynie wygłupy, pijaństwo i szaleństwa ludzi z całego świata, którzy balują całe dziesięć dni z kilkugodzinną przerwą na sen, oczywiście rano. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, dlatego wróciłam, dwukrotnie, tym razem już jako studentka i zasmakowałam prawdziwej fiesty, którą do dziś uważam za najlepszą tak zorganizowaną imprezę w mym krótkim życiu. Było to jednak 6, 7 lat temu, więc nie wiem, jak wygląda obecny San Fermin i czy coś się zmieniło.

 

W Hiszpanii się zakochałam, mogę to otwarcie przyznać. Podczas kilku kolejnych lat udało mi się zwiedzić jej sporą część. Malaga, Sewilla, Salamanca, Kordoba, Barcelona, Teneryfa… Każdy kolejny wyjazd uświadczał mnie w przekonaniu, iż ten kraj jest mym wymarzonym miejscem do życia. W Polsce opowiadałam wszystkim o cudownych krajobrazach, morzu, słońcu, plażach. Zachwycałam się wszystkim, co udało mi się zobaczyć, pokazywałam przywiezione setki zdjęć. Byłam pod wrażeniem stylu życia, jaki prowadzą Hiszpanie. Spodobał mi się on. Ten luz, spokój, życie poza domem, towarzyskość, bary pełne ludzi, i tych młodych i starszych. Podobało mi się chyba niemalże wszystko. Chwaliłam jednak przede wszystkim jeden aspekt – usposobienie mieszkańców. Wiecie, że Hiszpania z punktu widzenia turysty nie do końca zgadza się z wizją osoby, która mieszka tam na stałe. Teraz zdaję sobie sprawę z wielu spraw, których nie widziałam kiedyś i nie gloryfikuję już tak tego kraju i tubylców, zawsze jednak będę uważać ich za naród niezmiernie otwarty i przyjazny. Porównywałam Hiszpanów, których spotykałam podczas wakacyjnych wyjazdów do Polaków, z którymi żyłam na co dzień. Zastanawiałam się, dlaczego my nie możemy być tacy uśmiechnięci, radośni i entuzjastyczni. Chwaliłam wszem i wobec optymistyczne podejście do życia Hiszpanów, ich uprzejmość, głośne hola!, uśmiech, którym obdarowują Cię obcy ludzie, pomocność, brak stresu. Chciałam znaleźć się wśród tej radości, być jedną z nich. Zachwycałam się także innym, ważnym aspektem Hiszpanii – jej mężczyznami. Zakochiwałam się średnio co godzinę, a to w kelnerze, a to w sprzedawcy, innym znów razem w zwykłym przechodniu. Jako nastolatce, młodej dziewczynie wydawało mi się, że zwykły uśmiech jest jak prośba o rękę, a na każde guapa szczerzyłam się jak głupia, aż zdałam sobie sprawę, że dla nich piękne są wszystkie, nawet ta siedemdziesięcioletnia staruszka w kolejce za mną.  Wymarzyłam więc sobie, że moim mężem będzie właśnie ten ciemnooki, śniady Hiszpan. Dziś, gdy obok siedzi mój Hiszpan, mama śmieje się, że nie brała tych nastoletnich westchnień na poważnie. Oczywiście w międzyczasie pojawiały się inne związki, krótsze czy dłuższe, i owszem, z Polakami także. Nie chciałabym jednak, abyście myśleli, iż odrzucałam ich ze względu na narodowość, bo obsesyjnie trzymałam się mojej wariackiej wizji męża Hiszpana. Życie tak się ułożyło i najwidoczniej los tak chciał.

Po powrocie z pierwszych wakacji zachłyśnięta emocjami postanowiłam nauczyć się hiszpańskiego. Miałam niestety pecha, ponieważ w mojej miejscowości hiszpańskiego nie uczono (wtedy, teraz tak). Królował angielski i oczywiście niemiecki. Zaczęłam więc naukę na własną rękę. Zaczęło się od seriali, muzyki, filmów. Nie zapomnę uwielbianej wówczas meksykańskiej telenoweli – Zbuntowani (Rebelde). Dziś się śmieję, ale wtedy to był hit. Pierwsze doświadczenia z językiem były zatem wersją meksykańską. Różnice z kastylijskim z Hiszpanii odkrywałam podczas wakacji i na późniejszym kursie językowym w trakcie studiowania.

Język hiszpański opanowałam dość szybko, jednakże towarzyszyła mi ogromna bariera językowa. Okropnie krępowałam się mówić, stresowałam się, że czegoś nie zrozumiem, dlatego nawet zakupy w supermarkecie potrafiły wywołać u mnie napięcie. Wyobrażacie sobie, że lata temu niektórzy (ówcześni) hiszpańscy znajomi mówili do mnie w ich języku, a ja odpowiadałam po angielsku? Taki początkowo mieliśmy układ, nie potrafiłam wyzbyć się tego potężnego wstydu i stresu.

 

Bariera zniknęła, gdy wyjechałam do Barcelony na wymianę studencką, która trwała rok. Nie miałam w końcu wyjścia. Studiowałam po hiszpańsku, musiałam załatwić mnóstwo formalności, znaleźć mieszkanie, po prostu codziennie żyć. A życie w Hiszpanii to nie wakacje. Nabrałam też biegłości i język nie stanowił już dla mnie żadnego problemu.

Erasmus był spełnieniem moich marzeń. To nie były już wakacje, dwutygodniowy urlop, a życie, życie w Hiszpanii! Gdy otwierałam maila z decyzją uczelni, serce waliło mi młotem, ręce się pociły, a w głowie kołatało się mnóstwo myśli. Przyjęta! Skakałam z radości, a muszę wspomnieć, iż dostanie się na Erasmusa na moim uniwersytecie to ciężka droga i wiele wymagań do spełnienia. Wymiana była jednym z najcudowniejszych okresów w moim życiu. Poznałam mnóstwo świetnych ludzi, z niektórymi pozostaję w kontakcie po dziś dzień. Przeżyłam masę przygód, widziałam piękne miejsca, zdobyłam nowe doświadczenia. Poznałam też miłość mojego życia. 😊 Tak, to właśnie podczas wymiany studenckiej poznałam mojego Alberto i to również dzięki niemu tamten rok stworzył fantastyczne wspomnienia. Już wtedy przekonywałam wszystkich, że po skończonych studiach planuję przenieść się do Hiszpanii, Barcelona była jednym z wyborów. Miłość do kraju wcale bowiem nie zmalała, a przez te wszystkie lata wciąż rosła w siłę. Myślę, że wielu ludzi nie wierzyło, że faktycznie to zrobię. Znajomi, przyjaciele, rodzina, aż do ostatniego momentu nie dawali wiary w to, iż rzucę wszystko i totalnie zmienię swoje życie, wyjadę, zostawię przeszłość i ówczesną teraźniejszość za sobą. Gdy poznałam Alberto marzenie stało się realne. Dużo łatwiej bowiem jest wyemigrować, gdy w nowym miejscu masz choć jedną, bliską osobę mimo, iż ta osoba, jako tubylec nie ma pojęcia, z czym zmagać się musi emigrant.

Rok studiowania w Barcelonie był intensywny, przyniósł wiele decyzji, stworzył nowy bieg wydarzeń. Powrót do Polski zbliżał się jednak nieubłaganie, aż w końcu rzeczywistość uderzyła nas w twarz budząc z cudownego snu. Został mi ostatni rok magisterki, który musiałam ukończyć w ojczyźnie. Wraz z Alberto zdecydowaliśmy się na związek na odległość, o trudach którego kiedyś być może też Wam opowiem (jeśli ten temat Was interesuje) i ustaliliśmy, iż po skończonych studiach przeprowadzę się do Barcelony. Ten rok w Polsce nie był łatwy, był ogromną próbą dla naszej relacji. Żartowałam, że jeśli przetrwamy rozłąkę, nic nie może nam już zagrozić. Przetrwaliśmy, a ja tydzień po obronie pracy magisterskiej byłam już w drodze do Barcelony. Ze łzami w oczach, ze ściśniętym sercem, z tęsknotą w duszy i trwogą przed tym, co mnie czeka. Lecz zarazem z nadzieją, z ciekawością świata i ogromną dumą. Spełniłam bowiem marzenie, które zapisałam w pamiętniku kilka lat wstecz. Wbrew wszystkim, którzy nie wierzyli, wbrew przeciwnościom losu i trudnościom, którymi życie potrafi uraczać nas co jakiś czas.

Dziś piszę do Was z mojego barcelońskiego mieszkania (mojego w cudzysłowie, wciąż odkładam na własne :D), patrzę na mojego hiszpańskiego mężczyznę, na syna, który wprawdzie kolor oczu i włosów odziedziczył po mamie, taki psikus, rozglądam się dookoła i mimo, iż, jak każdy z nas, mam gorsze dni, emigracja potrafi dać mi w kość, tęsknota za bliskimi czasami jest nie do zniesienia, staram się przywołać w pamięci te kilka słów, które wypisałam w dzienniku jako szesnastoletnia dziewczyna i do których zaglądałam raz na jakiś czas przypominając sobie o mym życiowym postanowieniu i myślę sobie: Udało mi się. A przecież nie wszyscy mają to szczęście. Tak, mnie się udało.

Udostępnij