Ja też czasami nie lubię Hiszpanii

O zaletach Hiszpanii i powodach, dla których ją kocham i tu jestem pisałam już wiele razy. Rzadko właściwie marudzę i staram się nie opowiadać o negatywnych stronach, ale przecież każde miejsce na świecie takowe posiada. Nie chciałabym zresztą, aby ktoś odniósł wrażenie, że idealizuję ten kraj i błędnie próbuję przedstawić go jako utopię. Zdarzyło mi się przeczytać komentarz pod jednym z pozytywnych artykułów o Hiszpanii, że zachwycam się tak tym krajem, a nie pamiętam o swoim. Że Hiszpania wcale taka perfekcyjna nie jest. Kiedy w tych wpisach zupełnie nie o to chodzi. Teksty na blogach zazwyczaj są tematyczne, więc jeśli tytuł mówi: zalety Hiszpanii, za co kocham Hiszpanię, dlaczego warto wyjechać do Hiszpanii i tym podobne, logicznym jest, że skupię się w nich właśnie na pozytywach tego kraju, co absolutnie nie oznacza, że państwo to nie posiada wad. Nie rozumiem również, dlaczego miałabym nie dzielić się moimi pozytywnymi odczuciami, skoro właśnie tak się czuję. Mamy przykrą tendencję do przedstawiania wielu spraw w ciemnych barwach i narzekania, gdy ktoś stara się je widzieć w różowych okularach. Zupełnie mylnie odbieramy zachwyt nad danym aspektem, w tym wypadku nad innym krajem, jako atak na ojczyznę. A przecież mogę kochać Hiszpanię i nadal lubić Polskę. Mogę powiedzieć, że bardziej odpowiada mi hiszpański styl życia, co nie oznacza, że Polacy są gorsi. Polska jest inna od Hiszpanii, więc mam prawo odnajdywać się w jednym, czy drugim kraju inaczej. Ale uwaga, gdy tylko zdarzy mi się na coś na tej emigracji narzekać, zaraz usłyszę: Nie podoba ci się, to wracaj do Polski. Matko, to już pomarudzić sobie od czasu do czasu nie można? Szczerze się wyżalić oczekując, że może ktoś dzieli Twoją opinię? Ale jak to mówią – nie ma takiego, co by dogodził każdemu, więc czasami sobie ponarzekam, czasami się pozachwycam. Jak wskazuje tytuł artykułu, dzisiaj sobie ponarzekam. Żeby ta Hiszpania trochę ochłonęła od samych moich zachwytów. 😀

Aspektem, który najbardziej przeszkadza mi w Hiszpanii jest brak odpowiedzialności i kompetencji jego mieszkańców. Tak, tak, nieładnie z mojej strony, że tak generalizuję, ale nabrałam już trochę doświadczenia, aby móc się w taki sposób wypowiadać. Opowiadałam Wam o tym zresztą nie raz, a i Wy również dzieliliście się Waszymi historiami z Hiszpanami-pracownikami w rolach głównych. Doskonale wiemy, że nacja ta wyznaje zasadę – no pasa nada – nic się nie dzieje, nie ma sprawy, jutro się załatwi, skąd ten pośpiech. I tak jak w kontaktach towarzyskich taki luz jak najbardziej mi odpowiada, tak już niestety przeszkadza w poważnych sprawach. Bo Pani w urzędzie wcale się nie przejmuje, że czekasz już pół godziny, aby wydrukowała jeden dokument. Bo nikogo nie obchodzi, że aby załatwić jedną sprawę, wysyłano Cię do pięciu różnych instytucji. Bo pani nie skrępuje się, gdy okaże się, że nie ma pojęcia, jak Ci pomóc mimo, że do tego zobowiązuje jej zawód. Kiedyś czekaliśmy dwa miesiące, aż przyjdzie ubezpieczyciel, żeby zająć się sufitem w kuchni po tym, jak zalał nas sąsiad. Czasami mam wrażenie, że nie ma tu poczucia odpowiedzialności zawodowej. U mnie w pracy robiliśmy remont. Firma zajmująca się nim obiecała zakończyć prace w grudniu. Na parę dni przed terminem dzwonią, że jednak się nie wyrobią i potrzebują przynajmniej dodatkowych dwóch tygodni albo prace będą niedokończone. Ja zdenerwowana. Jak to dwa tygodnie? Przecież musimy już otwierać, mamy klientów, mamy plany. Wiecie, co powiedziała moja współpracownica ze stoickim spokojem? Zaraz to ogarniemy, poprzenosimy ludzi. Jestem zaskoczona, że opóźnienie wynosi tylko dwa tygodnie. Ja byłam pewna, że wyskoczą przynajmniej z miesiącem. Wygląda na to, że takie sytuacje tutaj to norma. To zupełnie różne podejście do odpowiedzialności również czasami prowokuje konflikty w moim własnym domu. Alberto do wszystkiego podchodzi z luzem. Nie skłamię, jeśli powiem, że najbardziej stresujący moment, w którym go oglądam to przegrana w meczu ulubionej drużyny piłkarskiej. A jak komentuje niekompetencje rodaków? Już się przyzwyczaił, w końcu żyje tak już od 33 lat i w sumie dziwnie by było, gdyby nagle wszyscy zaczęli się przejmować i brać wszystko na poważnie. Czy ja przywykłam? Poniekąd. Czasami zdarzy mi się wzruszyć jedynie ramionami z rezygnacją i… śmiać się.

W Hiszpanii bardzo nie lubię również jej podzielności. Różne tradycje, inne przyzwyczajenia, a nawet język – jak najbardziej tak. Jednak wewnętrzne konflikty, kłótnie, wyzwiska. Mnie to męczy. Nie mogę wręcz czytać komentarzy ludzi, którzy poruszają takie tematy. Nie tajemnicą jest, że największym konfliktem tego typu jest oczywiście Katalonia i jej niepodległość. Gotuje się we mnie, gdy słyszę lub czytam obelgi, kłamstwa na temat tego regionu i jego mieszkańców. Ale równie mocno denerwuję się, gdy widzę, jak niektórzy Katalończycy zawzięcie krytykują Hiszpanię i mówią: Jesteśmy w Katalonii, tu się mówi po katalońsku. W życiu codziennym zdarza się to naprawdę rzadko i na szczęście chyba nigdy nie byłam świadkiem takiego sporu na żywo, ale Internet przesiąknięty jest jadem. Alberto kiedyś usunął nawet Facebooka, bo tak przeżywał te wszystkie dyskusje, w których nie mogąc się opanować, brał udział. Nie mówię, że jest to jakiś ogromny problem, który ma wpływ na moje regularne obcowanie, ale przyjemniej byłoby żyć bez tych podziałów i zatargów. Zanim zamieszkałam w Hiszpanii, obce mi były tego typu niezgody i konfrontacje. W Polsce nie istnieje tak widoczny podział. Gdzieś tam się słyszy o Śląsku, o Kaszubach, czy o “Warszawce”, ale na pewno nie na poziomie porównywalnym do tego, który obserwujemy w Hiszpanii. Ja zresztą nigdy nie rozumiałam, jak można nie lubić kogoś i przekreślić go z góry przez wzgląd na miasto/region, z którego pochodzi! A Wy to rozumiecie?

Barcelona zmaga się z ogromnym problemem złodziejstwa. To co dzieje się w tym mieście, przechodzi momentami ludzkie pojęcie. Tak, wiem, w wielu ogromnych aglomeracjach obserwuje się tego typu problemy, jednak mieszkając w Polsce nie bałam się schować do plecaka portfela w obawie, że za chwilę go tam nie będzie. Nigdzie indziej nie byłam świadkiem tego, co obserwuję w Barcelonie. A jeśli w innych dużych i turystycznych miastach sytuacja ta wygląda podobnie, to załamywałoby mnie to tak samo. Głównym problemem jest to, że złodzieje przestali się bać. Kiedyś starali się ukrywać, kraść niezauważeni wykorzystując nieuwagę turysty. Dzisiaj tak często zdarza się, że stają przed Tobą i bez pardonu każą Ci oddać telefon, portfel, nierzadko grożąc na przykład nożem. Najczęściej nie posuwają się dalej (choć i o takich przypadkach głośno), ponieważ wiedzą, że za kradzież z przemocą fizyczną dostaną odsiadkę. W Barcelonie kradzież, której wartość nie przekracza 400€, nie posiada żadnych konsekwencji oprócz mandatu, 24 godzin w areszcie, ewentualnie pouczenia. I oni o tym doskonale wiedzą. A co kradną? Telefony, portfele. Najczęściej przedmioty o niższej wartości. Idąc ulicą absolutnie zawsze torebkę mam przed sobą, a jadąc metrem obsesyjnie sprawdzam, czy jest zamknięta na zamek. Okradli mnie raz, jeszcze na studiach i nie wyobrażacie sobie frustracji i złości, gdy policjant wzrusza ramionami: Dziękuję za zeznanie, jeśli będziemy mieli jakiś trop, powiadomimy cię. Być może to nie policja powinna szukać rozwiązań tego niebotycznego problemu, jakim jest złodziejstwo na terenie Barcelony, ale ktoś, na pewno ktoś powinien. Co zrobić? Nie wiem. Zmienić prawo? Zaostrzyć je? Obserwować? Nie mnie o tym decydować, ponieważ jako obywatelki, nie jest to moje zadanie. A czy zadaniem władz miasta nie jest zapewnienie mieszkańcom poczucia bezpieczeństwa? W jednym z hosteli złodziej wchodził przez kilka dni i kradł ludziom telefony, ubrania, portfele. Wszystko, na co się natknął. Policja nic nie mogła zrobić, ponieważ nigdy nie przyłapano go na gorącym uczynku. Jak go zobaczycie, to dzwońcie. Mówili. No tak, bo na pewno złodziej grzecznie poczeka na panów policjantów. W końcu udało się go schwytać, a zrobił to pracownik hotelu, który zagrodził mu drogę ryzykując własne bezpieczeństwo, aby zatrzymać go do przyjazdu policji. Wypierał się, kłamał, nie chciał podać prawdziwego nazwiska. Okazało się, że jakimś cudem ukradł kartę magnetyczną i tak przez parę dni wchodził do budynku. W kieszeni kurtki (która należała do jednego z gości) znaleziono podobne karty do dwóch innych hoteli oraz klucze do szafek dla klientów, którzy mogli zostawić w nich swoje rzeczy. Wiecie, co znaleźli w trzech lockersach? Skradzione przedmioty. Ubrania, telefony, buty – wszystko. Wydawałoby się – mają go, na pewno go skażą. A co powiedział policjant? Wszystko zależy od sądu. Nie był agresywny, nie było przemocy. Jest tylko jedno nagranie z kamer… Nie mogę nic obiecać. I wyszli, a pracownicy hotelu zostali z trwogą w sercu, że za miesiąc, dwa człowiek ten wróci i znowu zrobi burdę.

Odkąd zostałam matką, zwracam uwagę na to, co jemy, co robimy. Moja samoświadomość wzrosła. Takiej ogólnej świadomości nie obserwuję niestety w Hiszpanii. Mnie zdarza się jeść śmieciowe produkty, nie wszystko jest eko i bio, wypiję też często coś, co najzdrowsze nie jest, ale naprawdę staram się zwracać uwagę na tego typu aspekty w wychowaniu mojego dziecka. Czytam etykiety, staram się myśleć zdrowo, choć oczywiście nie zawsze mi się to udaje, ale na pewno przykładam więcej wagi do diety syna, niż mojej własnej (wiem, nieładnie). W Hiszpanii rzadko widzę, aby rodzice zwracali uwagę na tego typu sprawy. Zwłaszcza w sprawie słodyczy. Bardzo szybko dzieciaki objadają się słodkościami, niestety często najgorszego typu, bo jest ich mnóstwo tutaj, w Hiszpanii. Nie mogłam znaleźć zwykłych, kukurydzianych chrupków i przywoziłam je z Polski. Na zabawę pożegnalną w żłobku Alexa każdy z rodziców miał przynieść coś do przekąszenia, a przy okazji i sama instytucja miała coś zaoferować. Przyniosłam owoce. I nie dlatego, że chcę grać teraz perfekcyjną mamę, której dziecko nie je czekolady, bo je, oczywiście, że je i uwielbia ją jak każde dziecko, dlatego to ja muszę mu ją wydzielać. Ale dlatego, że wiedziałam, że będę jedną z niewielu, jeśli nie jedyną osobą, która nie przyniesie nic opływającego cukrem. Nie pomyliłam się. Stoły uginały się od ciastek, chrupek, chipsów, ciast, żelek… Znalazła się jakaś tortilla, arbuz i sałatka, ale ze znaczną przewagą słodyczy. I być może głupio to zabrzmi, ale żłobek był naprawdę dobrą placówką, ze świadomymi nauczycielami i rodzicami, ale chyba tylko w niektórych aspektach. Na urodzinach w szkole też zawsze są same słodycze. Oczywiście zgadzam się, że w tej jeden wyjątkowy dzień dzieciaki powinny mieć pozwolenie na tort z czekolady, a nie z marchewek, ale smutne jest to, że na zagryzkę oferuje się im TYLKO cukier. Widzę światło w tunelu, ponieważ w Hiszpanii je się dużo warzyw, owoców. Często też podaje się jogurt naturalny, zamiast tych posładzanych. Ale po zdrową żywność często trzeba udać się do specjalnego sklepu, podczas gdy w Polsce w wielu supermarketach można znaleźć specjalne działy eko. Czy się mylę? Czy powiecie, że wcale tak nie jest? To moje obserwacje i odczucia, ale ciekawa jestem, czy je podzielacie.

Rozpoczynając pisanie tego artykułu miałam na myśli jeszcze parę rzeczy, o których mogłabym wspomnieć, ale rozpisałam się przy każdym aspekcie i postanowiłam zakończyć ten temat właśnie tutaj, aby Was nie przynudzić. 😀 Mogłabym dodać jeszcze, że przeszkadza mi zamykanie sklepów na czas sjesty, banki, które pracują jedynie do 14, wąskie chodniki, na których mieści się jedna osoba, krzyki Hiszpanów, które nazywają mówieniem, brak parapetów i grzejników, kamienne podłogi w mieszkaniach, czy oglądanie telewizji z głośnością, przy której normalny człowiek by oguchł. Ale to tylko drobne różnice, które sprawiają, że kraj ten jest inny, różny od tego, co znam. Aspekty, o których opowiadam wyżej są jednymi z tych, które najbardziej mi tutaj wadzą. No, w polityczne sprawy wchodzić nie będę, bo żadnym znowu ekspertem nie jestem, żeby rzucać oskarżeniami. A powszechnie wiadomo, że debaty polityczne prowadzą jedynie do konfliktów. 🙂 Zdając sobie jednak sprawę, że każdy kraj ma jakieś gorsze strony, nie skupiam się na nich w życiu codziennym i staram się, aby nie przesłoniły mi pozytywnej wizji, którą posiadam na temat tego miejsca. Pamiętajcie, że emigracja z wyboru nie odbiera nam prawa do narzekania i dzielenia się też tymi negatywnymi uczuciami. Nie musimy zaraz słyszeć: To wracaj! Ja na przykład lubię czasami poczytać o ujemnych aspektach innych krajów, aby poznać go z obu stron. Mam więc nadzieję, że i Wam przypadnie do gustu nietypowy artykuł i podzielicie się ze mną Waszymi krytycznymi opiniami, co do miejsc, w których mieszkacie. 🙂

Udostępnij